czwartek, 28 października 2010

TATUŚ

W książce Leonard "Zraniona Kobieta" jest część pt. "Ból". Zaczyna ją wiersz Sylvii Plath. Nieprzypadkowo. Poniżej przekład polski. Angielski oryginał warto przeczytać choćby dla jego niezwykłego brzmienia i rytmu, który robi na mnie wrażenie nawet, gdy nie rozumiem wszystkiego ...


Daddy

You do not do, you do not do
Any more, black shoe
In which I have lived like a foot
For thirty years, poor and white,
Barely daring to breathe or Achoo.

ZRANIONA KOBIETA cz II - O WEWNĘTRZNYM KRYTYKU

Kolejny, jak sądzę wspaniały fragment z przełożonej przeze mnie książki Lindy Schierse Leonard (podkreślenia w tekście moje - R.P.)
wcześniejszy fragment: - klik

Puella i zdeprawowany starzec

Wiele kobiet zadaje mi pytania: Jak mam to zrobić? ... Nie jestem dobra ... Wszystko źle robię ... Nie ma nadziei ... Nikt mnie nigdy nie pokocha.

Kiedy o raz czy dwa razy za dużo powiedziałam to samo do siebie, zaczęłam się zastanawiać, co kryje się za takim brakiem wiary; co stoi za negatywnym obrazem samej siebie? Co utrzymuje kobiety w tak wielkim braku poczucia bezpieczeństwa i ufności, że pozostają wiecznymi dziewczynami, schwytanymi w archetypowy wzorzec puelli?
Nagle przyszedł mi do głowy powtarzający się motyw, wspólny obraz ze snów licznych kobiet, w tym również i z moich snów - obraz zdeprawowanego, sadystycznego starca. Poniższy sen ilustruje to zagadnienie.

@SEN = We śnie, seksualnie zboczony starzec podąża za młodą, niewinną dziewczyną i czyha na dogodny moment, w którym mógłby ją porwać. Powiedział, że czas unicestwienie nadejdzie, kiedy dziewczynka zacznie ubierać się w długie sukienki; czyli w chwili, gdy będzie gotowa stać się kobietą. Ale niewinne dziewczę miało przyjaciółkę, która ostrzegła ją przed tym człowiekiem, tak że była w stanie odwrócić się i skonfrontować z nim. Tajny plan porwania zawiódł, co rozwścieczyło zboczeńca i popchnęło w kierunku dziewczyny, lecz ona kopnęła go w krocze i odepchnęła zwijającego się z bólu. Oszalały z wściekłości starzec złapał za wiadro z wodą, w której wcześniej były myte truskawki i próbował nim rzucić. Ale dziewczyna była szybsza i przechwyciła wiadro, wylewając wodę na niego. Gdy to zrobiła, odezwał się głos: Oto zadanie znane z bajek napisanych w czterech różnych językach.

wtorek, 26 października 2010

Lobbing terapeutów i pochodnych ....

Kwiatki z własnego podwórka...

przed jakimiś 8 - 10 laty kibicowałem rozwojowi idei (dołączając się z wykładem i mini-warsztatami) oraz początkom pracy psychoterapeutycznej z pacjentami ze zdiagnozowanymi chorobami nowotworowymi oraz osobami w trakcie i po leczeniu onkologicznym. Były to początki działalności krakowskiej fundacji Unicorn, w której istotna była kreująca aktywność dr M. Chodak czy wsparcie młodej psycholożki obecnie doktorantki pracującej w potężnym Instytucie Onkologii w Gliwicach.

Atoli z czasem przebiła na polskim rynku medycznymi i na rynku szkoleń znana od ok. blisko 20 lat metoda Simontonów będąca adaptacją techniki Silvy. Metoda w osobie kilku szkolących osób rozpierała się coraz bardziej i po ok 5 latach marketingu zaczęła lobbować za ustawą. Na liście psychoterapeutów zaowocowało to m. innymi takim e-mailem:

"Na tej stronie:
> http://www.ptpo.org.pl/index/index.php?option=com_content&task=view&id=176&Itemid=1
>
> jest projekt "drogi" dochodzenia do tytułu psychoonkologa. Osoby
> zaintersowane mogą wysyłać uwagi do PTPO. Ponoć ma być inna ścieżka niż
> studia podyplomowe z psychoonkologi, które wymagne są między innymi przy
> staraniu się, dla osób które mają wieletnie doświadczenie w pracy z
> pacjentami onkologicznymi."





Na co ja odpisałem:
Arnold Mindell pracując terapeutycznie jako analityk jungowski w Zurichu
zaczął w latach siedemdziesiątch pracować w szpitalach z pacjentami
onkologicznymi (zazwyczaj w bardzo zaawansowanym stadium) z bardzo dobrymi
efektami :
często z cofnieciem lub zatrzymaniem postępu choroby i zawsze ze
zrozumieniem jej sensu, znaczenia i przekazu. Praca była także systemowa (z
rodziną czy grupą wsparcia). Jednym z "ubocznych" odkryć były np. skuteczne
sposoby zmniejszania bólu (było to prawie 40 lat temu)
To wówczas powstał termin "Śniące Ciało" oraz odkrycie, że poprzez symptomy
przejawia się ta sama informacja co przez sen ( jako Jungista Mindell
pracował oczywiście ze snami). Jeśli udawało się wprowadzić tę informację w
życie, to często symptom mógł dalej nie nalegać i opuścić pacjenta. (O tych
właśnie doświadczeniach jest książka Mindella "Śniące ciało - rola ciała w
odkrywaniu Jaźni".
Podejście Mindella nie polega jednakże na "walce z rakiem" czy jego
desygnatami technikami np. wizualizacyjnymi, simontonowskimi itp., ale na
przejęciu roli, treści i siły przekazu niesionego przez chorobę w
indywidualnym doświadczeniu danej osoby - tak jak to dzieje się w pracy ze
snami, gdy potrafimy utożsamić się z postaciami niosącymi zagrożenie,
strach bądź wieszczącymi śmierć we śnie, gdy udaje się poznać niesiony
przez nie przekaz i wprowadzić go w życie ...

Ciekawe, czy Mindell dostałby certyfikat psychoonkologa.
Zastanawiam się także, czy (a raczej kiedy!) w najbliższym czasie powstaną
kursy/certyfikaty na:
psycho-kardiologa
psycho-nefrologa
psycho-pulmonologa
psycho-gastrologa
psycho-urologa
itd. ...

pozdrawiam serdecznie
Robert Palusinski

Wstawiając na tym blogu komentarz taki bardziej osobisty; "od serca", ciśnie mi się na usta słowo" MASAKRA ... :(

Znaczącą informacją jest, że na powyższy post nikt na wspomnianej liście psychoterapeutów się nie wypowiedział. Brak oddźwięku jest ważnym oddźwiękiem ...

Nieco wcześniej na tej samej liście zaistniała ciekawa, aczkolwiek krótka dyskusja w temacie opieki paliatywnej. Oto ona:

1. Szanowni Państwo,

Trawestując fragment listu Pani ...XYX... można równie dobrze napisać: "...psychoterapeuta, nie będący w trakcie szkolenia w zakresie neuropsychologicznych mechanizmów bólu i jego leczenia nie jest w stanie udzielić stosownej pomocy pacjentom leczonym paliatywnie z braku odpowiednich kompetencji. Psychoterapeuta z definicji nie zapewnia psychoterapii bólu a jedynie wsparcie ogólne pacjenta oraz jego rodziny. W związku z czym na takim rozporządzeniu ucierpią pacjenci pozbawieni dostępu do specjalistów od leczenia bólu...

Leczenie bólu wymaga szkolenia na poziomie mechanizmów anatomo-fizjologicznych, zrozumienia działania farmakoterapii oraz dobrze ugruntowanej wiedzy z zakresu neurobiologii procesów uczenia się. Umożliwianie psychoterapeutom, podejmowanie terapii oraz współpracy w zespole specjalistów z pacjentem bólowym nie jest dobrym pomysłem. Psychoterapeuci bardzo często NIE POSIADAJĄ ŻADNYCH PODSTAW biologicznego wykształcenia, które umożliwiłyby im zrozumienie specjalistycznych problemów.

Jeśli zaś chodzi o samą opiekę paliatywną sensu stricte - tam osoby duchowne na całym świecie sprawdzają się o wiele lepiej od wszelkich innych specjalistów.

Osoby, zarówno psychologowie kliniczni bądź psychoterapeuci pracujący z pacjentem bólowym powinni przejść odpowiednie szkolenia na poziomie szkoleń International Association for the Study of Pain (IASP), aby posiąść odpowiednie kompetencje.


pani XYZ(...)
członek IASP


na co padła odpowiedź mojej przyjaciółki, która od wielu lat zajmuje się pacjentami onkologicznymi i paliatywnymi (doktoryzuje się w ww zakresie):


Szanowna Pani Doktor,

Uważam, ze zapewnienie odpowiedniej psychoterapii pacjentom paliatywnym jest bardzo ważne. Psychoterapia w przypadku pacjentów paliatywnych nie polega wyłacznie na walce z bólem. NIemniej wielu psychoterapeutów z wielu szkół skutecznie pomaga pacjentom również w walce z bólem. I zdobywają w tym celu odpowiednie wykształceniew różnych szkołach i stowarzyszeniach.
NIe znalazłam naukowych danych opartych na dowodach mówiących o wyższosci pracy duchownych (pastoral intervention) nad psychoterapią w opiece paliatywnej ani żadnej innej... Założenie że duchowni sprawdzają się lepiej jest jedynie hipotezą, odgórnym założeniem. Za to znam dobrze empiryczny dorobek dr Breitbarta, który świadczy o wysokiej skuteczności psychoterapii egzystencjalnej w opiece paliatywnej, temu się nie da zaprzeczyć. Osobiście skłaniam się do "evidence based medicine" a nie "eminence based medicine".Poza tym nie każdy pacjent jest religijny. Narzucanie duchowości czy tez religijności komuś, kto jej nie chce nie jest najlepszym pomysłem.
z wyrazami szacunku
(..)


mniej więcej równolegle i ja się dołączyłem ze swą wypowiedzią(i jeszcze kilka osób, których nie zacytuję):


Szanowna Pani (...) ,

nie wiem jakie pani ma szkolenie i wykształcenie nt. bólu,

ja jednak znam sporo osób, które nie przechodząc proponowanego przez panią szkolenia potrafią się sami znieczulić za pomocą technik psychoterapeutycznych i podobnych. Potrafią także znacznie podnieść swój dobrostan (well being) dzięki pomocy terapeutów. Co więcej - potrafią (o zgrozo!) dokonać tego BEZ ŻADNYCH PODSTAW biologicznego wykształcenia ...
.
Gdyby pani była łaskawa poczytać materiały psychologiczne o ww tematyce. w tym w szczególności technikach stosowanych przez regularnie torturowanych (np. podpinaniem prądu do genitaliów) więźniach junt w krajach latynoamerykańskich, dowiedziałaby się pani znacznie więcej o psychoterapeutycznych sposobach pracy z bólem , o których zapewne International Association for the Study of Pain (IASP) nie ma za wiele pojęcia.

pozdrawiam gorąco a nawet boleśnie

Robert Palusiński


Drodzy czytelnicy mojego Bloga -- gildie, frakcje i lobbing powstają w każdej nacji i grupie interesów. Chodzi tu przecież o stan posiadania i poczucie ważności. Jeśli dzięki przekonaniu posłów wprowadzi się i przepchnie ustawy o psychoonkologu, o opiece paliatywnej, a następnie o ...... ( wpisz-tu-co-chcesz), to potem chętni będą musieli zdobyć ODPOWIEDNI certyfikat wydawany przez ODPOWIEDNIE towarzystwo za grube ODPOWIEDNIE pieniądze, zdobywając wiedzę niekoniecznie najświeższą i niekoniecznie najbardziej "odpowiednią" i oczekiwaną przez pacjentów :( ...

Wszelako szkoleniowcy propagujący "ODPOWIEDNIĄ" wiedzę będą spełnieni i usatysfakcjonowani na wielu poziomach ...

ZRANIONA KOBIETA cz I

Przed 8 laty namówiłem mojego kolegę - wydawcę (wyd. Arkadiusz Wingert) do przekładu i polskiej edycji książki pt. "Zraniona kobieta" autorstwa Lindy Schierse Leonard.
Linda - terapeutka, amerykańska analityczka jungowska wyszkolona w Zurichu pisze w poniższym fragmencie o niełatwym dziedzictwie dzieciństwa ...

Jest to piękna pozycja i warta propagowania, a ponieważ trudno ją dostać , będę -- jako tłumacz -- udostępniał tutaj wybrane fragmenty. Polecam. (Przepraszam także za ewentualne błędy - jest to wersja przed redakcją, wygrzebana z pamięci mego komputera...)






Wstęp
Zraniona córka

Kiedy byłam małą dziewczynką, bardzo kochałam ojca. Serdeczny i kochający, był moim ulubionym partnerem zabaw. Uczył mnie grać w baseball oraz matematyki. Gdy miałam siedem lat, zabierał mnie co sobotę do biblioteki i czarował bibliotekarkę, by pozwoliła mi zabrać ze sobą czternaście książek, dwa razy więcej niż jest to dozwolone. Ponieważ mojemu ojcu nie dane było ukończyć szkoły średniej i z uwagi na to, że bardzo wysoko cenił wykształcenie, przekazywał mi tę wartość i razem z moją babcią spędzali ze mną godziny na pomaganiu w nauce, poprawianiu słownictwa, zabawie w quizy i tak dalej. Zimą zabierał mnie na sanki, a ja odkrywałam magiczne lśnienie śniegu w nocy i podekscytowanie prędkością wywołane zjeżdżaniem ze szczytu wzgórza. Zabierał mnie także na wyścigi konne, gdzie doświadczałam emocji związanych z hazardem i wyścigami. Ojciec kochał zwierzęta, więc stały się one również moimi przyjaciółmi. A kiedy wybieraliśmy się wspólnie na przechadzki, zawsze poznawaliśmy nowych ludzi, ponieważ ojciec był niezwykle towarzyski i otwarty. Byłam "córeczką tatusia", a on był tak ze mnie dumny, że na mojej buzi bezustannie gościł promienny, skrzący uśmiech. Moja matka, także bardzo go kochała. Co sobota zabierał nas na kolację do różnych restauracji, a potem często szedł z mamą na tańce, które przeciągały się do późnej nocy. Chociaż nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy, życie zdawało się być wielką przygodą. Zawsze było mnóstwo nowych i ciekawych rzeczy do zrobienia i do zobaczenia.

Zranienie ...

Wiersz w moim przekładzie:

ZRANIENIE

nie było mojego ojca w książce telefonicznej
w moim mieście;
nie sypiał z moją matką
w domu;
nie dbał o to, czy uczę się grać
na fortepianie;
nie obchodziło go
co robiłam;
i choć mój ojciec był przystojny i kochałam go i
dociekałam
dlaczego
zostawił mnie samą tak bardzo,
tak wiele lat
w sumie, ale
mój ojciec
uczynił mnie tym, czym jestem
samotną kobietą
bez celu, tak samo jak byłam
samotnym dzieckiem
bez żadnego ojca. Przechadzałam się ze słowami, słowami i imionami,
imionami. Ojciec nie był
jednym z moich słów.
Ojciec nie był
jednym z moich imion.

Diana Wakoski
"The Father of My Country"

wtorek, 19 października 2010

poniedziałek, 18 października 2010

O Falach, Dźwiękach, Leczeniu i o Naszych losach ...

Poniższy tekst napisałem ponad 5 lat temu. Dzisiejsza konwersacja z Radosem sprawiła, że postanowiłem przywołać go i uzewnętrznić.


Didgeridoo Bath
albo zaśpiewywanie choroby

Wyobraź sobie taką scenerię, w której po długiej podróży docierasz do australijskiej szamanki (co może być trudne, bo tam jednak są nimi głównie faceci ). Busz, gorąc, może pustynia albo górny lub – być może - równoległy świat. Czas płynie jakby inaczej niż w cywilizacji. Niespiesznie opowiadasz, co ci dolega. Wypijasz jakiś dziwny napój. Możliwe, że zaczniesz opowieść dziś, możliwe, że skończysz jutro lub nawet pojutrze. Oto pradawne story-telling – odwieczny obyczaj zastąpiony wiadomościami TV. Zasadniczo nie wiadomo kto dokładnie kreuje opowieść. Na pewno wiadomo, że każda opowieść, saga czy baśń zabiera nas - słuchaczy i bajarza - do Dream-Time; do Epoki lub Czasu Snu – Śnienia.
Przed dziesiątkami (może milionami?) tysięcy lat – w Epoce Snu, in illo tempore - jak by powiedział Eliade - mityczni Praprzodkowie wędrowali po Ziemi i wraz z Nią współkreowali linie pieśni - Song-Lines. Tam gdzie spoczęli powstawały geologiczne twory; góry, sadzawki, skały i minerały. Kiedy śpiewali, to nadawali formę czującym istotom. Nieukształtowanie śnienie przyoblekało się w formę kangura czy dziobaka, no i człowieka. Tak więc od tych pradawnych czasów do dziś kieruje życiem tak w ogóle jak i w szczególnym przypadku każdej istoty Śnienie wraz z linią pieśni.
Mityczni Pra-przodkowie wciąż podsycają Śnienie świata; bez tego zapewne wrócilibyśmy do świata bez-formy, do pierwotnego kosmicznego jaja, do prymarnego niezróżnicowania. Oni są i śpiewają pieśń tak długo, jak długo ktoś o tym wspomni.

Szamanka - uzdrowicielka o silnym oku dobrze o tym wie . Każdego ranka po przebudzeniu, na krawędzi snu i jawy odszukuje pieśń świata oraz pieśń własnego Śnienia. Wyraża je na głos pomagając mitycznym Praprzodkom w dziele podtrzymywania trwania świata. Z zadziwieniem bada jak linie i fale jej pieśni zbiegają się, interferują, nakładają się, a w końcu są spójne (koherentne) z falami linii pieśni Uniwersum. Bez współgrania z licznymi liniami pieśni nie potrafiłaby uzdrawiać. Moc nie jest jej dana, ona jest co najwyżej punktem zbornym wielu sił, obszarem, gdzie stykają się ze sobą linie pieśni i gdzie mogą swobodnie płynąć dalej. Może szamanka jest nawet ich wzmacniaczem?
Być może jakimś sposobem i z wielką radością usłyszała jak jej brat, inuicki szaman z drugiego końca świata, na północy Kanady opowiadał:

"Istnieje Najwyższe Ja będące mieszkańcem albo duszą (INUA) uniwersum. Nie wiemy o nim nic prócz tego, że ma łagodny, żeński głos tak czysty i delikatny, że nawet dzieci nie odczuwają przed nim strachu. Głos mówi: Sila ersinarsinivdluge - nie odczuwaj strachu przed Uniwersum."

O tak, szamanka na pewno słyszała o mocy Sila; bo Sila to Śnienie Wszechświata, duch powietrza, przestrzeni, to siła ciszy. Można go dostrzec wówczas, gdy ludzie nie żyją w prawdzie-z-sobą, wtedy Sila wyraża swój gniew w formie gwałtownej, często śmiertelnej śnieżycy.

Jakiś przybysz opowiadał też o pradawnej ojczyźnie Aborygenów – Indii, skąd być może przybyli oraz o tym, że w świętym piśmie, Sutrze Surangama o Liniach Pieśni, tym odwiecznym brzmieniu, tak było napisane:

"Jakże słodko tajemniczy jest transcendentny dźwięk Awalokiteśwary, pierwotny dźwięk wszechświata (...) To ujarzmiony pomruk cofającej się fali odpływu. Ów tajemniczy dźwięk niesie wyzwolenie i pokój wszystkim istotom, które dręczone bólem wołają o pomoc. Ów dźwięk niesie doskonałą równowagę wszystkim, którzy szukają niezmierzonego spokoju Nirwany."

Nieznany przybysz dodał, że drogą oświecenia Awalokiteśwary było badanie natury słuchania, wsłuchiwanie się w linię pieśni Śnienia. Podobno ów Awalokiteśwara bezustannie zadawał sobie pytanie: "czy to dźwięk zmierza do ucha, czy ucho do dźwięku?"
Szamanka pomyślała: "Ciekawe czy przy tym nie zamieniał się chwilami (albo całkiem) w słuch? Ciekawe, kto w swej istocie słuchał(a) ?”

Następnego dnia, kiedy szamanka, po dobrze przespanej nocy i licznych snach, już dobrze wiedziała co ci sprawia cierpienie, wzięła swój muzyczny instrument i zaczęła go dostrajać. Spróbowała tonu niższego, później wyższego, dodawała kolorystyki i alikwoty bezustannie i bardzo czujnie obserwując jakie wrażenia sprawiają te dźwięki „pacjentce". Pacjentka ze spokojem i cierpliwością (czyli z 'pacjencją') pozwalała omywać się dźwiękom. Obie badaczki dźwięków odkryły, że jeden z nich najlepiej reprezentuje naturę „choroby". Miał on taki sam ton, rytm, ekspresję jak dręcząca chorą dolegliwość.
Po krótkiej chwili, obie postanowiły podnieść ów ton o oktawę. Stworzyły "nad-ton" czyli alikwot. Za każdym razem, gdy wsłuchiwały się w naturę tego dźwięku (lub tego, który powstał wcześniej - „pierwszego") podróżowały do równoległego świata specyficznego dźwięku-choroby, kroczyły wzdłuż jego linii pieśni, eksplorowały go. Na dodatek kroczyły wstecz i w przód. W przyszłość i w przeszłość!
Później zaczęły śpiewać obie pieśni naraz! I stało się tak jakby łączyły nie tylko dwie linie pieśni, ale jakby w istocie dokonywały „zlania" się dwóch światów oraz różnych czasów. Dwie różne, a zarazem tożsame pieśni; ton i jego alikwot utworzyły spontanicznie coś trzeciego. Absolutnie nową, niewyobrażalnie niespodziewaną i nie-do-pojęcia-rozumem linię trzeciej pieśni będącą efektem lub raczej rezultatem (a właściwie resolutio) śpiewu dwóch pierwszych.
I ta trzecia pieśń okazała się lekarstwem. Usiadły obie przed chatą. Zapaliły zioła. Spojrzały na niebo i ziemię. Dymem oczyściły przestrzeń. Podarowały duchom i żywiołom jadło oraz spirytualne napoje. Rytuałem przywołały łączność z Pra-przodkiniami.
A potem Szamanka zagrała na swym instrumencie i troskliwie obmyła rezolucyjnym dźwiękiem pacjentkę, zaś pacjentka z rozkoszą i wielką uważnością poddawała się dźwiękowej kąpieli wychwytując każde, nawet najdrobniejsze doznanie. Do dziś nie wiadomo, czy pacjentka wyzdrowiała. Niestety, nawet ku największemu zmartwieniu autora, w tej opowieści pozostaje to nierozstrzygnięte. Wiadomo na pewno, że ze spotkania z szamanką pacjentka powróciła bardzo, bardzo szczęśliwa, albowiem w magiczny sposób, nie do końca wiedząc jak to się dokładnie stało, odnalazła swą linię pieśni, ścieżkę serca, szlak prowadzący bliżej legendy jej życia. Na dodatek stało się to po części dzięki chorobie !
Kiedy pacjentka wracała do cywilizacji, na skraju miasta zaszła do domu znajomego uczonego.

Jej rozum chciał jednak wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi - nie chciał zostać zmarginalizowany tak modnym ostatnio "dyktatem serca".
Pacjentka wiedziała na pewno, że nic takiego szczególnego się nie wydarzyło, to znaczy wiedziała, że to, co odkryła, gdzieś już jakoś wcześniej przeczuwała. Może nawet od czasów dzieciństwa. Ta linia pieśni zawsze była jakby na krawędzi słyszenia, zahaczała o czubki palców, czasem nawet była wręcz natrętnie nachalna. Ale była tak samo jak wspomniana moc Sila, jak powietrze, Śnienie, przestrzeń - nieuchwytna.

Uczony wysłuchał jej opowieści. Pyknął z fajeczki. Jeszcze bardziej zmierzwił swe wiecznie rozczochrane włosy. Wstyd powiedzieć, ale nawet ziewnął dwa razy! Odchrząknął i rzekł był trochę jakby pod nosem:
- Fale.
- Co fale? - rezolutnie zauważyła skonfundowana pacjentka.
- Koherencja. - dodał lakonicznie uczony.
- Aha. I to wszystko? Mam już sobie iść? - zadała dwa pytania nieco jakby poirytowanym tonem.
- Aha. - zorientował się uczony po niewczasie. To znaczy zorientował się, że choć w jego świecie kwantowych nielokalności wszystko jest z sobą splątane, to jednak niekoniecznie oznacza to, że gdy on coś sobie pomyśli, to ta sama myśl lub wgląd automatycznie zagości w umyśle interlokutora/ki. Że on lub ona wskutek wielu okoliczności nie stanowią z nim jedności odbierającej na tej samej fali.
- No tak. - dodał zatem uczony to krasomówcze, a jakże głębokie oraz inteligentne sformułowanie. Prawdę mówiąc, po prosu nie wiedział za bardzo od czego zacząć.
- Dźwięk to fale - zaczął jednak, albo raczej kontynuował. - Kiedy grasz na przykład na bębnie, to możesz zobaczyć, że jego powierzchnia porusza się, wibruje. Te wibracje przekazywane są pod postacią fali cząsteczkom powietrza, które tą falą po krótkim czasie wprawiają twoje błony bębenkowe w uszach w analogiczną wibrację albo rezonans. Bynajmniej nie jest to tylko jedna fala, niestety. To cała mieszanina fal składająca się na jedną, można by rzec „falę pilotującą". Dlatego na przykład ton "E" będzie wspólną falą pilotująca dla wielu fal w różnych instrumentach. Trąbka, pianino, gitara, człowiek wszyscy mogą wybrzmieć "E", a jednak różni się ono dla każdego instrumentu właśnie z powodu tej mieszanki fal. My też jesteśmy falą, albo jakby to Niuejdż określił „wibracją".
- Jak to? - rezolutnie zauważyła troszkę skołowana pacjentka.
- Och, nie przejmuj się, - uspokoił ją uczony. - Zasadniczo odnosi się to do poziomu kwantowego. Ekstrapolacja mechaniki kwantowej na obiekty w skali makro, choć teoretycznie prawdopodobna wydaje się być niewykonalna, choć z drugiej strony, taki Hawking konstruując swoją wersję GUT próbuje jakby pójść na całość, czyli stara się znaczy przełożyć mechanikę kwantową na Wszechświat(y).
- Mhm, - chrząknęła terapeutycznie pacjentka widząc, że uczony poddaje się swoim nałogowym skłonnościom do zapętlonych dygresji.
- No już dobrze, - podjął wątek uczony. - Załóżmy jednak że jesteśmy falami, to znaczy, że ciebie i mnie można np. określić jako falę o pewnej długości, amplitudzie, częstotliwości, itp., to podobnie jak bęben, każde z nas będzie mieć jakąś zasadniczą oraz indywidualną "falę pilotującą". Jung powiedziałby, że tą falą jest przepowiadany przez sny z dzieciństwa mit osobisty, a pewien znany pisarz nazwał to po prostu legendą życia. Ten mit, podobnie jak fala pilotująca ma specyficzne cechy; dodaje energii, kiedy jesteśmy na jego "fali", a przy tym w subtelny sposób oddziałuje na nas "z przyszłości", tak jakby stacja kolejowa przyciągała do siebie pociąg jadący po torach, albo światło latarni niczym wabik oddziaływało "ciągnąco" na płynący w jej stronę statek. To wynika również z tajemniczej własności fal dającej im pewną niezależność od czasu. Czasami mogą one poruszać się wstecz w czasie.
Zdarza się, że jesteśmy "nie dostrojeni" do długości naszej fali pilotującej. Nawet częściej niż rzadziej, niestety. Instrument brzmi wówczas fałszywie. A zatem można powiedzieć, że szamanka wprowadziła cię w odpowiedni "nastrój". Poprzez wychwycenie dwóch linii pieśni, tej która była fałszywa oraz tej, która była jej przyczyną, zestroiła je lub dokładniej mówiąc spowodowała koherencję fal. Koherencja to "zgodność", przystawalność, spójność. Z naukowego punktu widzenia jesteś szczęśliwa, ponieważ jesteś bardziej koherentna ze swoją falą pilotującą, ze swym mitem życia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że również atomy oraz komórki twojego ciała będą bardziej "koherentne". Pełnia koherencji układu ciało-umysł-świat mogłaby być zapewne najlepszą z definicji zdrowia.

- Aha. Oho. No-no. - stwierdziła z pewną dozą podziwu (nie wiadomo dla siebie czy dla uczonego)pacjentka. - No to ja bardzo dziękuję. Było mi niezwykle miło usłyszeć pańską opinię. Do zobaczenia. - Po czym falując sukienką na wietrze, nadal przebywając w niezmącenie świetnym nastroju powibrowała do centrum miasta.

2 czerwca 2005, Kraków

środa, 6 października 2010

Fromm o fundamentalnej różnicy pomiędzy Jungiem a Freudem

To, co zauważył Fromm (a wczoraj napisałem "Freud" zamiast "Foomm" cóż za iście freudowskie przejęęęęzyczenie :) wydaje się być podstawową dychotomią w historii ludzkiej cywilizacji. Dwa bieguny wydawałoby się nie do pogodzenia - a jednak każde z nas nosi je w sobie. Jak to jest zatem możliwe?

"Freud był racjonalistą a jego troska o zrozumienie nieświadomości wynikała z chęci kontrolowania i opanowania jej. Z kolei Jung należał do tradycji romantycznej i antyracjonalistycznej. Był podejrzliwy w stosunku do rozumu oraz intelektu, zaś nieświadomość, która reprezentuje to, co nieracjonalne, była dla niego najgłębszym źródłem mądrości. Dla Junga terapia analityczna polegała na pomaganiu pacjentowi w nawiązaniu kontaktu z tym źródłem nie-racjonalnej mądrości i na korzystaniu z tego kontaktu. Zainteresowanie Junga nieświadomością było podziwem romantyka, natomiast w przypadku Freuda przejawiał się krytycyzm racjonalisty. Mogli się w przelocie spotkać na chwilę, ale zmierzali w różnych kierunkach, zatem rozstanie było nieuniknione."


Fragment Książki Ericha Fromma:
"Sigmund Freud’s Mission; An Analysis of His Personality and Influence"

Fromm dosyć krytycznie o psychoanalizie



Powyżej: Erich Fromm


Fragment Książki Ericha Fromma:

"Sigmund Freud’s Mission; An Analysis of His Personality and Influence"


Element rytualny obecny w ortodoksyjnej psychoanalizie jest równie oczywisty. Kanapa ze stojącym za nią fotelem, cztery lub pięć sesji w tygodniu, milczenie analityka, za wyjątkiem, gdy udziela „interpretacji” - te wszystkie czynniki uległy przekształceniu. To, co kiedyś było skutecznym, środkiem wiodącym do celu, stało się świętym rytuałem , bez którego ortodoksyjna psychoanaliza jest nie do pomyślenia. Najbardziej uderzającym przykładem jest kanapa. Freud wybrał ją, bo „nie chciał by wpatrywano się w niego przez osiem godzin dziennie." Potem dodano inne powody: że pacjent nie powinien widzieć reakcji analityka w reakcji na jego wypowiedzi - przez co wymyślono, że lepiej będzie, gdy analityk usiądzie za nim, lub, że pacjent czuje się swobodniej i bardziej zrelaksowany, gdy nie musi patrzeć na analityka lub, co już zostało podkreślone, że „ułożenie kanapowe” odtwarza sytuację z dzieciństwa, która powinna zaistnieć dla lepszego rozwoju przeniesienia. Bez względu na zasadność tych argumentów - osobiście uważam, że nie mają one podstaw - w każdej „normalnej” dyskusji na temat technik terapeutycznych można by o nich swobodnie dyskutować. Jednak według psychoanalitycznej ortodoksji, już sam fakt nie korzystania z kanapy jest dygresją oraz dowodem prima facie, wykazującym, że dana osoba nie jest „analitykiem”.
Właśnie ten rytualizm przyciąga wielu pacjentów, czują się oni częścią ruchu, doświadczają poczucia solidarności z innymi analizowanymi osobami oraz poczucia wyższości nad tymi, którzy nie przechodzą analizy. Często są one znacznie mniej zainteresowane wyleczeniem niż radosnym uczuciem odnalezienia duchowej przystani.

poniedziałek, 4 października 2010

Campbell o micie i sensie życia

W latach 70tych i 80tych ubieglego wieku Campbell rozmawiał w "New Dimensions Radio " na różne tematy głównie z dziedziny mitologii.

Poniższy fragment programu jest (niestety dla nieznających tego języka) po angielsku -- ale naprawdę SPOKOJNYM PO-WOLNYM i bardzo prostym językiem wyłożone . PO-LE-CAM !!!

ps. może ktoś ma czas i przełoży na j. polski - aby nie marginalizować niesłyszących oraz nieznających anglizy ?

pps. ubocznym efektem włączenia i słuchania (oprócz 2 wolnych rąk i pięknego głosu Campbella) jest, że możesz przeglądać inne strony :)



wszelkie komentarze mile widziane :)))

sobota, 2 października 2010

Jung i Mindell

Dziedzictwo, kontynuacja, ciągłość ...


" Jedynie tutaj, w życiu ziemskim, gdzie zderzają się przeciwieństwa, można podnieść ogólny poziom świadomości. Wydaje się, że podnoszenie tego poziomu stanowi metafizyczne zadanie człowieka. "
C.G. JUNG w: "Wspomnienia Sny Myśli"


"Świat jest po to, byśmy mogli doświadczać całości siebie, a my jesteśmy po to, by świat mógł stać się całością."
Mindell w: "Lider mistrzem sztuk walki"

"medytacja nie przynosi tego, o czym marzymy"

FRAGMENT WYWIADU Z MAŁGORZATĄ BRAUNEK - buddystką, nauczycielką ZEN, aktorką, matką, itd ")

zamieszczam, bo bardzo są mi bliskie przedstawione tu poglądy ...


(...) To Pani religia czy tylko filozofia?

Jedno i drugie. Zen, który praktykuję, stawia na własne doświadczenie człowieka. Jeśli spotka on na swej drodze pierwiastek boski, to będzie to wyłącznie jego zasługą.

To znaczy, że każdemu medytacja może przynieść coś innego?

Absolutnie tak – w zależności od jego uwarunkowań psychofizycznych. Jednak medytacja nie przynosi tego, o czym marzymy. Wprost przeciwnie, ogołaca nas ze wszystkich złudzeń i potrzeb. One naturalnie istnieją i są motorem do działania, ale nie są celem samym w sobie. To siła, która jest w każdym z nas. Nie można się jej nauczyć, trzeba ją odkryć.

Ile czasu poświęca Pani medytacji?

W ciągu dnia medytuję około 40 minut, natomiast dwa razy w tygodniu – po trzy godziny.

Jak wygląda ten rytuał? Zamyka się Pani na klucz, wyłącza telefon?

Nie, absolutnie. Wolę oczywiście jak jest cisza i nic mi nie przeszkadza, ale jeśli w tym czasie zadzwoni telefon, to go odbiorę. Kiedy moje dzieci były małe i mnie wołały, to do nich szłam. Ludzie mają mylny obraz osoby medytującej, myślą, że jest odizolowana od otaczającego ją świata. Przeciwnie: medytacja pozwala na lepszy z nim kontakt. My po prostu „odcinamy” wszelkie wyobrażenia, poglądy, myśli i marzenia. A gdy jest się w takim stanie umysłu, w którym znikają chęci i potrzeby, to wówczas to, co się pojawia, jest właściwe. Jest telefon, to się go odbiera. Przecież medytacja nie jest dodatkiem do sposobu życia, ona pozwala nam funkcjonować w sposób prawidłowy. Nie ma więc zaburzającego elementu rzeczywistości – nie dlatego, że w ogóle nie istnieje, ale dlatego, że nie pozwalamy, by nas wytrącał z równowagi.

Medytować można wszędzie?

Oczywiście. Jednak wiąże się to z pewnym zachowaniem, trzeba usiąść w odpowiedni sposób, wyprostować się, przymknąć oczy, a nie zawsze są ku temu warunki. Jeżeli więc jestem w grupie przyjaciół, na stole jest kolacja, to zamiast medytować, wolę usiąść i spędzić czas na rozmowie z nimi.

Czym jest dla Pani medytacja?

Do medytacji są potrzebne pewne narzędzia. Jeżeli więc zadajemy sobie pytanie, to nie możemy szukać na nie odpowiedzi, by jak najszybciej rozwiązać problem. Trzeba z tym pytaniem być. Bo myślimy w sposób dualistyczny: „Jeśli zrobię tak, to będzie dobrze dla mnie, ale może okazać się złe dla mojego dziecka”. Myśli biegają w głowie od–do, jak mała małpka. Musimy wejść w stan jedności. Wtedy pojawi się odpowiedź. I nie będzie ona ani dobra, ani zła. Będzie jedyna, a więc siłą rzeczy właściwa.

A jak się wydobyć z dołków?

Też trzeba z nimi być. Jeżeli mamy problemy, to chcemy się od nich odciąć. W związku z tym szukamy znieczulacza. Praktyka uczy, by nie odrzucać niczego – nawet cierpienia. Nie można powiedzieć, że coś jest złe. Jest takie, jakie jest. Nie żyjemy w świecie, w którym jest wyłącznie szczęście. Jest w nim także – a nawet przede wszystkim – cierpienie. Nie łudźmy się więc, że przejdziemy przez życie bezboleśnie. Tak się nie da.

I takie podejście pomaga lepiej żyć?

Mam nadzieję. Uciekając od bólu i cierpienia, tak naprawdę potęgujemy je. Robimy bowiem wszystko, żeby się ich pozbyć lub odwrotnie – wciąż o nich myślimy. Nakręcamy się sami: „Och, jaka ja jestem nieszczęśliwa”. Ja przez kilka lat pracowałam jako wolontariuszka w jednym z warszawskich hospicjów. Spotykałam się z ludźmi chorymi na raka. Bardzo dużo mnie nauczyli. W naszej kulturze podtrzymuje się życie za wszelką cenę. A ja poznałam osoby, które były całkowicie wyzbyte odruchu walki ze swoim cierpieniem. To przecież nie znaczy, że nic ich nie bolało – bolało, i to strasznie. Ci ludzie cierpieli, ale potrafili przekroczyć własny ból, co sprawiało, że byli naprawdę radośni, uśmiechali się, i jeszcze pytali, jak się czuję. Na tym polega praktyka – na pogodzeniu się z życiem.

Ten świat pędzi. Boimy się, że zatrzymując się na moment, zostaniemy w tyle. Z tego, co Pani mówi, wynika, że medytując, można wyprzedzić innych, zajść dalej...

Tu nie chodzi o wychodzenie przed szereg, a o bardziej świadome życie. Trzeba poświęcić trochę czasu, by poznać dobrze samego siebie. Dostarczając organizmowi pokarmu, nie tylko pozwalamy mu przeżyć, ale też utrzymujemy go w zdrowiu. Nie będziemy mieć superciała, jeśli nie będziemy ćwiczyć. Tak samo trzeba ćwiczyć umysł. Wewnątrz nas jest dużo różnych drzwi i szufladek. Czasami otworzy się szufladka z wielkimi emocjami, czasami z ciszą, ze śmiechem albo z płaczem, itd. Ważne, by być szefem organizmu.

Jak więc dba Pani o ciało?

Staram się zdrowo odżywiać. Ludzie zaczynają teraz zwracać większą uwagę na to, co jedzą. Jednak temat zdrowego odżywiania wciąż jest mało nagłaśniany. A przecież kryje nie tylko zdrową kuchnię, ale i ekologię. Wyrabia w nas zdrowe odruchy, sprawia, że przestajemy być tak strasznymi ignorantami wobec zwierząt i roślin, czyli tego, co nas żywi. Mam nadzieję, że staniemy się przez to bardziej wrażliwi, nie będziemy chodzić w futrach i jeść mięsa 7 razy w tygodniu.

Została Pani wegetarianką z powodów ideologicznych?

Wyłącznie. Ludzie pukali się w głowę i mówili: „Świata i tak nie uratujesz, jak nie będziesz jadła mięsa”. Jest taka ładna opowieść o jezuicie Anthonym De Mello. Szedł brzegiem morza i rozmawiał z przyjacielem na tematy filozoficzne. Na piasku leżało mnóstwo meduz. De Mello co kilka kroków schylał się po jedną z nich i wrzucał ją do wody. Przyjaciel wreszcie nie wytrzymał: „Po co to robisz? Tych meduz jest tysiące. Przecież ich nie uratujesz. Czy to w ogóle ma sens?”. Na co filozof odpowiedział: „Zapytaj o to te meduzy, które przed chwilą wrzuciłem do wody”. Nie chcę przez to powiedzieć, że ja w ten sposób ratuję zwierzęta, ale... coś w tym jest. Nawet jeśli moje indywidualne starania są tylko kroplą w morzu.

A jak dba Pani o kondycję?

Rano staram się wykonać kilka skłonów i parę ruchów tai chi. Przymierzam się powoli do jogi. Bardzo powoli. Ale za to dużo jeżdżę na rowerze. I pływam. Uwielbiam to. Jest to dla mnie też rodzaj medytacji, gdy zanurzam się w wodzie, to momentalnie wyciszam umysł.

Aktorki za wszelką cenę chcą wyglądać młodo. Pani nie boi się pokazać zmarszczek...

Gdybym nagle zaczęła udawać przed sobą i ludźmi, że jestem młodsza, i walczyła z upływem czasu, to zaprzeczyłabym trzydziestu latom mojej praktyki. Trzeba pogodzić się z wiekiem, z tym, że odchodzimy, że musimy się zmienić. Jak patrzę na mój ogród, w którym trawa już pożółkła i liście opadają, to chciałabym zatrzymać lato. Zmarszczek też wolałabym nie mieć. Ale faktem jest, że kobiety, które medytują, wyglądają naprawdę rewelacyjnie. Ja mam przyjaciółkę praktykującą tyle lat co ja, ale starszą ode mnie o 5 lat – wygląda jeszcze młodziej! Namawiam więc wszystkie panie, by zamiast kupować strasznie drogie kremy, spróbowały medytacji. Bo z wiekiem te kremy kupuje się coraz droższe. Nie chcę tu przedstawiać swojego fałszywego obrazu, ja też ich używam. Lubię, gdy mają kolagen lub coś innego cudownego. Ale u kosmetyczki byłam dwa razy w życiu. Z prostej przyczyny: jestem leniwa.

Podróżuje Pani po świecie.

Niestety, coraz rzadziej. I jeżeli gdzieś wyjeżdżam, to przeważnie w sprawach duchowych, na nasze sesje medytacyjne.

Werbuje Pani innych?

Już wiem, że namawianie do buddyzmu jest sprzeczne z jego systemem. Ale ludzie, zwłaszcza młodzi, coraz częściej poszukują antidotum na to, co się dzieje w ich życiu. W tej dekadzie stawia się na rozwój. Jeśli więc chcą być dobrymi pracownikami, muszą stale pogłębiać wiedzę, także na własny temat. A buddyzm to samoświadomy rozwój.

Czego moglibyśmy nauczyć się od buddystów?

Choćby tego, by nie odrzucać bólu, cierpienia. Ale i radości. Bo czasem spotyka nas coś cudownego, a my uważamy, że na to nie zasługujemy. Trzeba nauczyć się przyjmować wszystko, co daje los. Ale też mieć świadomość, że marzenia przysparzają nam kłopotów, jeśli zanadto się do nich przywiążemy. Bo nie możemy niczego posiadać na własność – nawet własnych dzieci.



autor: Ewa Anna Baryłkiewicz (miesięcznik "Zdrowie") zdjęcia: Ł. Głowala/Forum

piątek, 1 października 2010

Podcast Experyment

CIekaw byłem czy mi sie uda z bloga zrobić podcast.

Oto pierwsza próba - (na razie sama muzyczka ale w mp3) :

https://docs.google.com/leaf?id=0B9cQMmo5F3-eZDA0MzI4MjAtNzJmNy00ZjY1LWI3OTAtNjE4ZDhmNDU5YTg3&hl=pl



a tu up-date tego samego, chyba lepszy, bo nie trzeba będzie ściągać ... http://aquaterapia.wrzuta.pl/audio/0yfCEomcuDC/serbia_-_ajde_jano

lub jeszcze może lepiej:


inna wersja -- jak fajna, chyba zbzikuję z radości i możliwości :)))

Wewnętrzny dialog

Nauczyciele duchowi całkiem słusznie zachęcają do uciszenia wewnętrznego dialogu. Jeśli ów dialog nas przytłacza i niewiele poza nim doświadczamy - to ma sens. To dobre doraźne rozwiązanie.
Jednak na głebszym poziomie czy takie podejście faktycznie jest to w pełni możliwe? Czy jest to zrównoważone trwałe w czasie i dobre dla całego otoczenia (sustainable) ?

Moim zdaniem nie.

To tak jakby kijem zawracać górski strumień (rzekę). Umysł współdziała ze Śnieniem Planety - Kosmosu. Jest częścią całości - bezustanną kreacją, tworzeniem, rodzeniem się. Powstawanie myśli, to ważna część jego natury. Sztuką jest nie tyle uciszenie dialogu, ile nie /nadmierne/ "wkręcanie" się weń. Lub wręcz cieszenie się nim nawet :)

A w końcu jedna z zasad Głebokiej Wewnętrznej Demokracji powiada: w dialogu silny i natrętny głos musi być taki, bo najprawdopodobniej wcześniej nie został usłyszany (wysłuchany). Wyciszy się, gdy otrzyma przestrzeń do wypowiedzi oraz (lub zwłaszcza) do u-sły-sze-nia



oto wymiana myśli z dzisiaj :
#
będę musiała to uważnie obejrzeć, bo moje dialogi czasem mnie powalają ;))

#
Robert: zawsze warto sie dowiedzieć kto z kim rozmawia ;)

odp.: zamiast rozkminiać wolę przestać ;)
O! oglądam i ta pani mówi to samo! żeby przestać! he he


Robert:
hi hi - coś we mnie sięgnąło na półkę z ulubionymi lekturami:

"Był pewien mnich, który wyśpiewywał wiersz napisany przez Mistrza Dharmy Wo Luna:
Wo Lun posiada dobry sposób
na to by odciąć wszystkie myśli.
Żadne zjawisko nie wzrusza jego umysłu
i z dnia na dzień wzrasta bodhi.
Słysząc to Mistrz (Huei Neng) powiedział: Ten wiersz ukazuje, że autor nie urzeczywistnił swojego umysłu. Gdyby ktoś praktykował w taki sposób, zawiązałby sobie jesczcze więcej supłów.
I wypowiedział następujący wiersz:

Hui Neng nie ma żadnego sposobu
i nie odcina wszystkich myśli.
Okoliczności często wzbudzają jego uymysł,
jakże więc może wzrastać bodhi?

z Sutry VI Patriarchy Zen - Hui Nenga -- polecam :))


Huei Neng żył w Chinach w l. 638 - 713. Znany był z licznych cudów; a to jego głowy komuś nie udało się odciąć, czy pustej miski podnieść, a i ciało jego po 1300 latach się nie rozkłada, itp.
Osiągnął on wielkie zrozumienie(oświecenie) będąc analfabetą , bez medytacji, itd, gdy "przypadkiem" usłyszał recytowany fragment buddyjskiej "Sutry Diamentowej" . Dla mnie jego rozumienie umysłu i buddyzmu jest bardzo Głęboko Demokratyczne i nieczego nie wyluczające :)

Wolne - Szybkie myśli ;)

Czasem wymieniam w różnych m-cach korespondencje i są to rzeczywiście zajmujące mnie tematy. Pomyślałęm, że jak je tutaj wstawię, to za jakiś czas zobaczę, co ze mną flirtowało w danym okresie czasu. To było wczoraj:

(część moich wypowiedzi dotyczy nie cytowanych zda innych osób)

Ale ze śmierdzącego "pokoju" się wyjść nie da. (w odpowiedzi na sugestię, że można porzucuić problemy wynikające z rodziny i wychowania tak jak się wychodzi ze śierdzącego pokoju)
Stąd mit o pierwszej pracy Heraklesa - czyli o myciu stajni Augiasza. Smród bez oczyszczenia zawsze poniesiesz ze sobą. Błąd 'hell-ingerowców" polega na tym (jak analogiczny błąd "regre...singu"), że /w większości/ ludzie biorą znaczenie symboliczne za faktyczne!
Swe dziedzictwo tak genetyczne jak i psychologiczne zawsze masz ze sobą. Jednak wiara, że "Porządek Rodziny" zmieni coś w faktycznej rodzinie jest naiwnością. Spotkałem ludzi po dziesiątkach "ustawień" - już bez tej "wiary" w magię ustawienia. Jeśli jednak coś zmienisz w swoich wewnętrznych obrazach postaci rodzicielskich i uniezależnisz się od ich (wewnętrznej) tyranii, to wówczas jest szansa. Niestety Hell-inger proponuje wtórną zależność (np. pokłony dla rodziców), która w przypadku nadużyć ze strony postaci rodzicielskich skutkuje również wtórną wiktymizacją ...

(...) /w odpowiedzi, na słuszny argument, że nie jesteśmy "tylko" TYM ciałem, w jakim żyjemy/

‎"Uleczenie" zależy oczywiście od zgody na pewną definicję tego terminu (i na spełnienie wyznaczonej nią normy) -- co pozostaje na razie poza dyskusją... Natomiast dopóki się tym nie zajmiemy i to dogłębnie, to głównie jesteśmy TYM ciałem ...--- wskazuje na to zarówno psychologia (dynamika życia wewnętrznego,sny, fantazje, nagłe "intruzje" - wspomnienia, skojarzenia, itd.) jak i neurobiologia (np zapach lub inny subtelny bodziec na poziomie węchomózgowia może wzbudzić całą kaskadę wspomnień, reakcji na nie a nade wszystko zachowań całkowicie nieadekwatnych do bieżących okoliczności).
A dzieje się tak, bo mocne, (zwłaszcza traumatyczne) przeżycia emocjonalne zapisują się PONIŻEJ kory mózgowej w układzie limbicznym, głównie w ciele migdałowatym. Rozumem i myślą (z kory mózgowej) tam nie dotrzesz (tak jak nie dopłyniesz na wyspę samochodem!) bo to zupełnie inna droga i rodzaj doświadczeń.
Zatem możesz MYŚLEĆ, że coś porzucasz, omijasz, że coś może cię nie dotyczyć, ale okazuje się, że pomimo tego będziesz śnić o "tym". Zazwyczaj "uwolnienie" bez emocjonalnego zbrukania się (zasadniczo ciężkiej pracy nad oporami, by tego nie robić!) starym dziedzictwem (WYŁĄCZNIE w celu uświadomienia i uwolnienia się od niego!!!) nie jest możliwe.
Zachodzi tu także paradoks opisany ze 150 lat emu przez Kierkegaarda: że jeśli coś negujesz, stajesz w opozycji do czegoś, to wiążesz się z tym "au rebours".
Co ciekawe, większość neurobiologicznych badań ostatnich 20 lat wykazała, że emocje wspomagają (lub druzgoczą) "racjonalne" decyzje (których de facto w rozumieniu Kartezjusza NIE MA wcale!) i zazwyczaj podejmowane są one na poziomie nieświadomym znacząco wyraźnie PRZED ich werbalnym sformułowaniem czyli uświadomieniem. Wiemy to wszytko dzięki technice - rezonans
magnetyczny - który pokazuje, w których miejscach i kiedy zachodzą odnosne procesy myslenia.
Na moim blogu zamieściłem troche odnośników (także filmików) do tych fascynujących odkryć ... Włącznie z opisem badań (po ang.) pokazującymi jak nasz układ nerwowy drwi sobie z czasu tworząc odpowiedzi wyprzedzające w czasie zadawane pytania ...


Hm. To może przykład: widzisz np. twoje dziecko jak coś robi i ogarnia cię złość. NIespodziewanie dla siebie krzyczysz na nie lub nawet więcej. To jest efekt/skutek /działanie "ducha" przeszłości TU i TERAZ. Nie zmienisz go dopóki nie zmienisz źródłą z którego on wypływa. Mantrowanie spokoju, wyższe moce, Aloha itp., działają tylko popowierzchownie


Cytat odpowiedzi (nie mój) : Robert. Można zmienić źródło nie babrając się w dotychczasowym. Tak jak zmieniasz buty. Nie musisz zjeść starych ani zębów na nich połamać ani nawet nie musisz zapłacić za ich utylizację. Jak masz chęć i wolę, to gówno odpada. Nie musisz w nim grzebać.

(moja) odp:
OH! Tak byłoby cudownie! (z tą zmianą butów). Ale niełatwe -- sądzę, że to
przywilej b. nielicznych. Recepta jest zbyt prosta, bo inaczej procent
szczęśliwych i zadowolonych na tej planecie byłby znaaaacznie wyższy!
O tym jak silne są wzorce ...zapisanych głeboko traum, emocji, etc (i to nie
tak mocnych jak np. PTSD), wie nie tylko psychologia ale i chociażby
buddyzm od 2500 lat, gdzie te wzorce porównywane są do głębokich kolein
(samskara w sanskrycie), z których niezmiernie ciężko się wydostać. Sama
idea karmy i samsary - ciągłych (przymusowych wręcz) powtórzeń o tym
opowiada (i nie chodzi bynajmniej o koeljne wcielenia!). Prawdziwe i
skuteczne (!) "wyjście ze starych butów" wydaje mi się równoważne bardzo
głębokiemu oświeceniu.
Kiedyś robiłem wywiad do gazety z mistrzynią Zen (do przeczytania na www.
ośrodka Bodhidharma w Falenicy ul. Filmowa) i powiedziała, (m.inn) że po
wielu latach nauczania (i wiele lat po "wyjściu ze starych butów") bardzo
jej była pomocna psychoterapia ...