sobota, 3 sierpnia 2019

Jung z Indianami Pueblo - Taos, Nowy Meksyk, USA

Znalezione obrazy dla zapytania pueblo people Jung
Domy z gliny adobe - niektóre z nich liczą setki lat i wyglądają tak, jak w 1925 roku ...
C. G. Junga wspomnienie o relacjach z Indianami Pueblo - z podróży po Ameryce - Taos, Nowy Meksyk, styczeń 1925 w: "Wspomnienia, sny, myśli" 
(książka ukaże się na początku września 2019)

 (...) „Spójrz” — mawiał Ochwie — „jak strasznie wyglądają biali. Mają wąskie wargi, spiczaste nosy, twarze poorane zmarszczkami i szpetne; oczy ich wpijają się, bo nieustannie czegoś szukają. Czego szukają? Biali ciągle czegoś chcą, są stale niespokojni, nie znają wytchnienia. Nie wiemy, czego chcą. Nie rozumiemy ich. Uważamy, że są szaleni”.
Zapytałem go, dlaczego uważa, że wszyscy biali są szaleni. „Bo mówią, że myślą głową” — odparł. „No, oczywiście. A czym ty myślisz?” — spytałem zdumiony. „My myślimy tym” — odrzekł, wskazując na serce. Zadumałem się. Wydawało mi się, że po raz pierwszy w życiu spotkałem kogoś, kto nakreślił mi prawdziwy obraz białego człowieka. To tak, jakbym dotąd oglądał jedynie oleodruki, sentymentalnie upiększone. Ten Indianin trafił w nasz czuły punkt — ukazał coś, na co jesteśmy ślepi. Czułem, jak powstaje we mnie coś nieznanego, co jednak w głębi ducha doskonale znałem — coś jakby bezkształtna mgła, z której wynurzał się obraz za obrazem: najpierw rzymskie legiony podbijające galijskie miasta, ostre rysy twarzy Juliusza Cezara, Scypion Afrykański, Pompejusz. Widziałem orła rzymskiego nad Morzem Północnym i na brzegach Nilu Białego. Później ujrzałem Augustyna1 niosącego Brytom chrześcijańskie credo na ostrzach rzymskich włóczni i smutnej sławy nawrócenia pogan dokonywane w chwale przez Karola Wielkiego; widziałem rabujące i mordujące zastępy krzyżowców, i jak skrycie ugodzony w serce uzmysłowiłem sobie całą próżność tradycyjnej romantyki krucjat. Później z mgły wyłonili się Kolumb, Cortez i konkwis­tadorzy, którzy ogniem, mieczem, torturami i chrześcijaństwem przerazili nawet tych dalekich Pueblosów, przyjaźnie zapatrzonych w Słońce — swego Ojca. Widziałem też ludy wysp Oceanii zdziesiątkowane przez szkarlatynę, zawleczoną tam wraz z odzieżą, wodą ognistą i syfilisem.
Miałem już dość. To, co określamy mianem kolonizacji, misji wśród pogan, krzewienia cywilizacji i tak dalej, ma też inne oblicze — twarz drapieżnego ptaka, w okrutnym skupieniu czyhającego na następną ofiarę, twarz godną łupieżców i piratów. Wszystkie orły i inne drapieżniki, zdobiące nasze tarcze herbowe, wydały mi się odpowiednim psychologicznym wyob­rażeniem naszej prawdziwej natury."

1 Chodzi o apostoła Anglii (zm. w roku 604): wysłany przez papieża Grzegorza I do Brytanii, nawrócił w roku 597 na chrześcijaństwo króla Kentu Ethelberta; był pierwszym arcybiskupem Canterbury. [Przyp. tłum.]

(...) "Wtedy pojąłem, na czym opierała się „godność” i naturalność, z jaką wszyscy członkowie plemienia przyjmowali swój los; każdy z nich jest synem Słońca, ich życie ma sens kosmologiczny, bo czyż nie pomagają oni Ojcu, który podtrzymuje wszelkie życie, w jego codziennym wschodzeniu i za­chodzeniu? Jeśli porównamy z tym to wszystko, co — jak sądzimy — nam daje tytuł do życia, stanowi jego sens sformułowany przez naszą ratio, będziemy niechybnie przytłoczeni tym, jak żałosna jest cała nasza egzysten­cja. Już z czystej zazdrości czujemy się zmuszeni wyśmiewać naiwność Indian, żeby przed sobą móc nadal udawać wyniosłych mędrców i żeby nie obnażyła się cała nędza i miałkość naszego sposobu życia. Wiedza nas nie wzbogaca — przeciwnie, coraz bardziej oddala od świata mitycznego, w którym ongiś byliśmy zadomowieni.
Kiedy porzucimy na moment cały nasz europejski racjonalizm i przeniesie­my się w czyste górskie powietrze tego samotnego płaskowyżu, z jednej strony opadającego ku rozległym preriom kontynentu, z drugiej ku wodom Oceanu Spokojnego, wyzbędziemy się przy tym naszej świadomości świata i otworzymy się na horyzont, który jawi się jako nieskończony, i na nieświadomość świata leżącego za nim, wtedy możemy podjąć próbę zrozumienia Indianina Pueblo. „Wszelkie życie pochodzi z Góry” — oto, co go przekonuje. Równie głęboko zakorzeniona jest w nim świadomość, że mieszka na dachu niezmierzonego świata, w bezpośredniej bliskości Boga. On przede wszystkim ma ucho u bóstwa, jego akt rytualny dosięgnie przed innymi dalekiego Słońca. Świętość gór, objawienie się Jahwe na Synaju, inspiracja, którą Nietzsche miał w Engadynie — wszystko to łączy wspólna nić. Myśl — dla nas czysty absurd — że jakiś akt kultowy może „wpłynąć” na słońce, jest — przy bliższym zbadaniu — wprawdzie nie mniej irracjonalna, ale z pewnością znacznie bardziej swojska, niż zrazu można by przypuszczać. Nasza religia chrześcijańska, jak zresztą każda inna, przeniknięta jest ideą, że przez szczególne akty, jakiś specjalny rodzaj działania — na przykład przez obrzędy, modlitwę lub zachowanie miłej Bogu moralności — można wywrzeć pewien wpływ na Boga.
W obliczu działania Boga na człowieka czynność kultowa człowieka jawi się jako odpowiedź i reakcja, a może nawet coś więcej — czynne „naleganie”, rodzaj magicznego przymusu. Fakt, że człowiek czuje się władny udzielić prawomocnej odpowiedzi na działanie wszechmogącego Boga i zareagować na nie w taki sposób, żeby to nie było dla Boga obojętne, rodzi poczucie dumy nadające ludzkiemu indywiduum godność czynnika metafizycznego. „Bóg i my” — nawet gdyby miało chodzić tylko o jakiś nieświadomy sous-entendu — to równoważne zestawienie leży z pewnością u podstaw jakże godnego pozazdroszczenia indiańskiego opanowania. Taki człowiek jest, w pełnym tego słowa znaczeniu, na swoim miejscu."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękuję za komentarz - twoja opinia/zdanie jest dla mnie ważne !