Domy z gliny adobe - niektóre z nich liczą setki lat i wyglądają tak, jak w 1925 roku ... |
C. G. Junga wspomnienie o relacjach z Indianami Pueblo - z podróży po Ameryce - Taos, Nowy Meksyk, styczeń 1925 w: "Wspomnienia, sny, myśli"
(książka ukaże się na początku września 2019)
(...) „Spójrz”
— mawiał Ochwie — „jak strasznie wyglądają biali. Mają
wąskie wargi, spiczaste nosy, twarze poorane zmarszczkami i szpetne;
oczy ich wpijają się, bo nieustannie czegoś szukają. Czego
szukają? Biali ciągle czegoś chcą, są stale niespokojni, nie
znają wytchnienia. Nie wiemy, czego chcą. Nie rozumiemy ich.
Uważamy, że są szaleni”.
Zapytałem
go, dlaczego uważa, że wszyscy biali są szaleni. „Bo mówią, że
myślą głową” — odparł. „No, oczywiście. A czym ty
myślisz?” — spytałem zdumiony. „My myślimy tym” —
odrzekł, wskazując na serce. Zadumałem się. Wydawało mi się, że
po raz pierwszy w życiu spotkałem kogoś, kto nakreślił mi
prawdziwy obraz białego człowieka. To tak, jakbym dotąd oglądał
jedynie oleodruki, sentymentalnie upiększone. Ten Indianin trafił w
nasz czuły punkt — ukazał coś, na co jesteśmy ślepi. Czułem,
jak powstaje we mnie coś nieznanego, co jednak w głębi ducha
doskonale znałem — coś jakby bezkształtna mgła, z której
wynurzał się obraz za obrazem: najpierw rzymskie legiony
podbijające galijskie miasta, ostre rysy twarzy Juliusza Cezara,
Scypion Afrykański, Pompejusz. Widziałem orła rzymskiego nad
Morzem Północnym i na brzegach Nilu Białego. Później ujrzałem
Augustyna1
niosącego Brytom chrześcijańskie
credo na
ostrzach rzymskich włóczni i smutnej sławy nawrócenia pogan
dokonywane w chwale przez Karola Wielkiego; widziałem rabujące i
mordujące zastępy krzyżowców, i jak skrycie ugodzony w serce
uzmysłowiłem sobie całą próżność tradycyjnej romantyki
krucjat. Później z mgły wyłonili się Kolumb, Cortez
i konkwistadorzy, którzy ogniem,
mieczem, torturami i chrześcijaństwem przerazili nawet tych
dalekich Pueblosów, przyjaźnie zapatrzonych w Słońce — swego
Ojca. Widziałem też ludy wysp Oceanii zdziesiątkowane przez
szkarlatynę, zawleczoną tam wraz z odzieżą, wodą ognistą i
syfilisem.
Miałem
już dość. To, co określamy mianem kolonizacji, misji wśród
pogan, krzewienia cywilizacji i tak dalej, ma też inne oblicze —
twarz drapieżnego ptaka, w okrutnym skupieniu czyhającego na
następną ofiarę, twarz godną łupieżców i piratów. Wszystkie
orły i inne drapieżniki, zdobiące nasze tarcze herbowe, wydały mi
się odpowiednim psychologicznym wyobrażeniem naszej prawdziwej
natury."
1 Chodzi
o apostoła Anglii (zm. w roku 604): wysłany przez papieża
Grzegorza I do Brytanii, nawrócił w roku 597 na chrześcijaństwo
króla Kentu Ethelberta; był pierwszym arcybiskupem Canterbury.
[Przyp. tłum.]
(...) "Wtedy pojąłem, na czym opierała się „godność” i naturalność, z jaką wszyscy członkowie plemienia przyjmowali swój los; każdy z nich jest synem Słońca, ich życie ma sens kosmologiczny, bo czyż nie pomagają oni Ojcu, który podtrzymuje wszelkie życie, w jego codziennym wschodzeniu i zachodzeniu? Jeśli porównamy z tym to wszystko, co — jak sądzimy — nam daje tytuł do życia, stanowi jego sens sformułowany przez naszą ratio, będziemy niechybnie przytłoczeni tym, jak żałosna jest cała nasza egzystencja. Już z czystej zazdrości czujemy się zmuszeni wyśmiewać naiwność Indian, żeby przed sobą móc nadal udawać wyniosłych mędrców i żeby nie obnażyła się cała nędza i miałkość naszego sposobu życia. Wiedza nas nie wzbogaca — przeciwnie, coraz bardziej oddala od świata mitycznego, w którym ongiś byliśmy zadomowieni.
Kiedy
porzucimy na moment cały nasz europejski racjonalizm i przeniesiemy
się w czyste górskie powietrze tego samotnego płaskowyżu, z
jednej strony opadającego ku rozległym preriom kontynentu, z
drugiej ku wodom Oceanu Spokojnego, wyzbędziemy się przy tym naszej
świadomości świata i otworzymy się na horyzont, który jawi się
jako nieskończony, i na nieświadomość świata leżącego za nim,
wtedy możemy podjąć próbę zrozumienia Indianina Pueblo.
„Wszelkie życie pochodzi z Góry” — oto, co go przekonuje.
Równie głęboko zakorzeniona jest w nim świadomość, że mieszka
na dachu niezmierzonego świata, w bezpośredniej bliskości Boga. On
przede wszystkim ma ucho u bóstwa, jego akt rytualny dosięgnie
przed innymi dalekiego Słońca. Świętość gór, objawienie się
Jahwe na Synaju, inspiracja, którą Nietzsche miał w Engadynie —
wszystko to łączy wspólna nić. Myśl — dla nas czysty absurd —
że jakiś akt kultowy może „wpłynąć” na słońce, jest —
przy bliższym zbadaniu — wprawdzie nie mniej irracjonalna, ale z
pewnością znacznie bardziej swojska, niż zrazu można by
przypuszczać. Nasza religia chrześcijańska, jak zresztą każda
inna, przeniknięta jest ideą, że przez szczególne akty, jakiś
specjalny rodzaj działania — na przykład przez obrzędy, modlitwę
lub zachowanie miłej Bogu moralności — można wywrzeć pewien
wpływ na Boga.
W
obliczu działania Boga na człowieka czynność kultowa człowieka
jawi się jako odpowiedź i reakcja, a może nawet coś więcej —
czynne „naleganie”, rodzaj magicznego przymusu. Fakt, że
człowiek czuje się władny udzielić prawomocnej odpowiedzi na
działanie wszechmogącego Boga i zareagować na nie w taki sposób,
żeby to nie było dla Boga obojętne, rodzi poczucie dumy nadające
ludzkiemu indywiduum godność czynnika metafizycznego. „Bóg i my”
— nawet gdyby miało chodzić tylko o jakiś nieświadomy
sous-entendu —
to równoważne zestawienie leży z pewnością u podstaw jakże
godnego pozazdroszczenia indiańskiego opanowania. Taki człowiek
jest, w pełnym tego słowa znaczeniu, na swoim miejscu."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dziękuję za komentarz - twoja opinia/zdanie jest dla mnie ważne !